- „Szanowna Pani Dziekan! Dziś rano dowiedziałam się o śmierci Babci. Podczas jej ostatnich dni skupiliśmy z rodziną całą uwagę na niej, zaniedbałam więc uzyskanie zaliczenia z trzech przedmiotów i jeden egzamin. Zwracam się z pytaniem o możliwość przedłużenia sesji egzaminacyjnej.”
– „Pani Moniko, przedłużenie jest
możliwe tylko, jeśli była Pani jedyną opiekunką babci, na co poproszę o
dokument. W innym wypadku nie jest to
konieczne.”
Śmierć przerażała mnie, kiedy byłam dzieckiem. Śniły
mi się noce w ciemnej, ponurej trumnie. Starszy mój brat złośliwie opowiadał
historie o ludziach pogrzebanych żywcem, którzy drapali przez długie tygodnie
wieka trumien, zanim zmarli z wyczerpania, głodu i strachu. Babcie opowiadały
sobie legendy i plotki o duchach nawiedzających mieszkania, w których ktoś
niedawno zmarł. Każdy album ze zdjęciami miał „czarną stronę”, którą omijałam
uparcie przy oglądaniu – zdjęcie z pogrzebu ciotki, prababci. Nie chciałam
ich oglądać tak, jak nie chciałam potem zobaczyć ostatni raz dziadka, czyli
tego pana leżącego na katafalku, który mało co go przypominał. Boję się
umarłych.
Babcia odeszła nagle, choć chorowała i była na swoją
śmierć gotowa. Była dla mnie ważna, to ona motywowała mnie żeby iść ciągle
dalej, nie byle jak, z sercem i uparcie. Zawsze mówiła – ucz się dziecko, nauka
jest bardzo ważna; człowiek po studiach to i lepiej w towarzystwie się
odnajdzie, i jakoś tak lepiej to umie poukładać (a może lepij, bo babcia
mówiła gwarą łęczycko-sieradzką z okolic Lututowa). Kiedy zdawałam kolejne
kolokwia, kolejne egzaminy, przychodziłam do niej potem na herbatę, jadłyśmy
mandarynki i cieszyłyśmy się jak szalone z tych moich studiów. Nawet kiedy
miałam gorszy dzień i mówiłam „babcia, to bez sensu, ja nie skończę tej
głupiej filologii, to jest okropny kierunek”, ona upierała się, że skończę, że
tylko muszę mieć więcej czasu, bo ja tak tylko latam i latam („ty tylko tak
lotosz i lotosz”).
Sama dobrze nie wiedziała, co ja właściwie studiuję. A
może ja nie potrafiłam jej tego wytłumaczyć. Babcia skończyła dwie klasy szkoły
podstawowej – może i wiedziała, kim byli Krasicki, Słowacki, Kraszewski,
Herbert… A może nie wiedziała. Nie zapytałam jej nigdy, tej jej głowy siwej jak
gołąbek. Może sama bałam się, że nie wie. Strachliwy ze mnie człowek.
Znała za to doskonale pieśni – ludowe, religijne. Na
przykład to:
Ledwie oczy przetrzeć zdołam,
Wnet do mego Pana wołam,
Do mego Boga na Niebie,
I szukam go koło siebie.
Wielu, snem śmierci upadli,
Co się wczora spać pokładli;
My się jeszcze obudzili,
Byśmy Cię Boże chwalili.[1]
Wracam do niej z
egzaminu i mówię: „babcia, a ty wiesz, że mnie pytali o Kiedy ranne, o twoją piosenkę mnie pytali! Na egzaminie! To
Karpińskiego jest, Franciszka. Wiesz, kto to był Franciszek Karpiński?”
Nie odpowiedziała. Zawsze bardzo lubiła śpiewać, zwłaszcza w kościele. Głos
miała jak to każda babcia – drżący, ale mocny, zdolny każdą pieśń nabożną do
piątej, szóstej zwrotki z pamięci pociągnąć. Pod koniec życia kiepsko już było
z jej pamięcią. „Monisio, ja pamientom co dawno, to tak, ale co wczoraj na obiad
jadłam – nie pamientom”. A ja wtedy: „babcia, a ty wiesz, że mówisz gwarą
łęczycko-sieradzką?” I próbuję jej tłumaczyć, pewnie po to, żeby nareszcie
ujrzeć jakiś sens tych studiów. Albo wyjaśniałam jej, że ja mam wymowę
synchroniczną wargowych miękkich – kobieta
mówię prosto jak nudny ciosany kołek, podczas gdy moja mama mówi kobjeta, Elżbjeta i ja jestem bardzo
ciekawa, skąd ta różnica u nas w tej wymowie. Proszę, żeby powiedziała: kobieta. Ale ona nie wie, o co mi chodzi
– raz mówi synchronicznie, raz nie, zależy, jak jej się spodoba. Wtedy to już
zupełnie nie widzę sensu tego, czego się co dzień uczę – oderwane to od życia,
oderwane od wszystkiego.
Oni każą mi myśleć o mojej przyszłości. O moich szkolnych sprawach; każą
przestać myśleć i, jak maszyna, rozpocząć nowe zadanie. Przecież to takie
proste. Wystarczy zdjąć z siebie czarne ubranie i założyć szkolny sweter,
ten co zazwyczaj. Usiąść w bibliotece. Przecież to proste. Parę godzin nauki i wszystko
zdane. Nie trzeba przedłużać sesji. Dobrzy studenci wracają z pogrzebu bliskich
i siadają do lekcji, jak grzeczne dzieci w szkole podstawowej do szlaczków.
Źli studenci nie są nikomu potrzebni. Dobrzy studenci to tacy, że na każdy ból
mają zaświadczenie urzędowe, na każdy zły dzień dokument. Dobrzy studenci to
tacy, którzy nie czuwają przy łóżku umierającej babci, bo nie są przecież jej
jedynymi opiekunami, bo mają inne sprawy na głowie i niepozaliczane przedmioty.
Bo w innym wypadku niż ostateczny nie
jest to aż takie konieczne, przedłużać sesję. Smutne to czasy, w których
humaniści kalkulują wszystko bardziej nawet niż umysły ścisłe.
Nie wiem, jak mam się zabrać za pracę licencjacką. Wypożyczyłam z
bibliotek naszych zakurzonych wszystkie książki o Kabarecie Starszych Panów i
Jeremim Przyborze. Taki chwytliwy temat, chciałam poczytać we ferie, w
przerwach od nauki, pomyśleć.
To wszystko było zanim ona odeszła. To wszystko jeszcze miało ręce i nogi
zanim zobaczyłam ciało, w którym jej już nie było; zanim weszłam raz i drugi do
mieszkania, które nią pachnie, które jest jej, chociaż jej już nie ma. Jak
pisać o tej śmieszno-tragicznej piosence, Adio
pomidory, gdy przed oczami ma się druciki pękniętych okularów, których nikt
nie założy i zdjęcia ze ślubu, których dłoń z pajęczą siatką szarych żył nie
chwyci, i pościel, w której nie zaśnie już zbolałe ciało? Ciało będące po
trosze przyczyną tego, że jest się na świecie, które wydało na świat kobietę,
która mnie urodziła. Łańcuch kobiecych pokoleń – silny, nierozerwalny, mówiący
mi kim jestem, zostaje kolejny raz brutalnie zaburzony w świecie, w którym
tylko się traci. I już nie umiem czytać o miłostkach Pana Jeremiego, o
Dziewczynie z Chryzantemami. Przecież muszę, muszę czytać i śpiewać ze
łzami o jej oczach – babcia miała oczy jak okno, świetliste…
Mówisz, żeoczy mam przezroczyste –krople dwie,które blask mają wewnątrz.Prosisz mnie:Świeć mi teświatła czyste!Zostań ze mną! Zostań ze mną!Zostań ze mną!Zostań!Oczy mam -mówisz mi - tak przejrzyste -szybki dwie,które dzień sączą w ciemność.Prosisz mnie:Choć na złepory mgliste –zostań ze mną! Zostań ze mną!Nie ...[2]
Nie została. A my teraz stoimy przed
ważniejszymi zadaniami niż gramatyka opisowa. Trzeba przejrzeć, rozdać, spalić
rzeczy. Trzeba pogodzić się z tym, że ta nieskończona ilość reguł, którymi
rządzi się każde jedno ludzkie życie, musi zostać w końcu usystematyzowana
ostateczne – że nie ma już nic, co można dodać, a zostaje tylko porządkowanie
tego, co zostało. Ja i mama znajdziemy ostatni piec, gdzieś na wsi, do którego
wrzucimy grzebień, nocną koszulę, jakieś zapiski. Takich rzeczy nie wolno
wyrzucać na śmietnik.
Krtań ściska coś i dławi,gdy myśl zaczyna biec -ku dniom, gdy zdun ostatniostatni skończy piec.Z ostatnim czeladnikiemwypiją litr pod chuchi z pieśnią pod szalikiemodejdą w dal we dwóch.W płonących drew pochodnie -gdy załka wiatr "Valse triste" -od niego ktoś czy od niejostatni wrzuci list.A potem można będziejuż listy tylko drzeć,gdy zniknie piec - narzędzie,
co śle im piękną śmierć.[3]
Śle im piękną
śmierć. Śmierć. Gramatyka opisowa. Śmierć.
„W innym wypadku nie jest to
konieczne”? Zabawne – myślałam, że śmierć zawsze jest koniecznością.
Przykro mi. Tak po prostu. Śmierć mnie przeraża, a z drugiej strony jest tak cholernie sprawiedliwa, że aż się jej boję.
OdpowiedzUsuńNie spodziewałem się takiego wpisu. Często ciężko człowiekowi jest pogodzić się z przemijalnością - w sumie ja też miałbym z tym problem.
OdpowiedzUsuńPani dziekan pewnych spraw nigdy nie zrozumie, choćby nie wiem jak wysoki miała wskaźnik IQ ;)
OdpowiedzUsuń